Świnoujście - Fort Zachodni
To
już ostatnie miejsce, które zwiedziliśmy będąc w Świnoujściu, a zarazem
ostatni fort do zobaczenia w tym mieście. Fort Zachodni powstał zaraz
po zakończeniu budowy Fortu Anioła i przeznaczony był do obrony wejścia
do portu oraz podjęcia ewentualnej walki z okrętami na morzu. Otoczony
też został fosą wodną i wałami ziemnymi, na których kopano wtedy
stanowiska ogniowe dla dział. W latach 80 XIX wieku fort przeszedł sporo
przeróbek architektonicznych i z małego fortu redutowego stał się
ufortyfikowaną baterią artylerii nadbrzeżnej. W roku 1937 zaczął tam
nawet działać szkolny oddział artylerii, który przygotowywał oficerów i
marynarzy do obsługi baterii nadbrzeżnych Kriegsmarine. Po II wojnie
światowej Fort Zachodni, podobnie jak inne forty w Świnoujściu trafiły w
ręce Rosjan, jednak już w 1962 roku oddano go miastu, które
wykorzystało budynki jako magazyny owoców i warzyw, przez co fort uległ
znacznemu zniszczeniu. Na szczęście od 2004 roku obiekt został udostępniony do
zwiedzania, odremontowany i stale powiększa swoje ekspozycje.
Po wejściu do fortu kierujemy się od razu do muzeum, które jest bardzo bogato wyposażone w liczne eksponaty głównie
z okresu wojennego, czyli przede wszystkim broń, mundury, mapy, odznaczenia ale także inne przedmioty znalezione w forcie.
Wyszliśmy z muzeum żeby pozwiedzać też inne budynki znajdujące się w forcie, a tam wszystko porośnięte trawą, jak dom Hobbita, wygląda to ciekawie. Wszędzie porozstawiane są sprzęty wojenne.
Warto w Forcie Zachodnim zwiedzić wszystko, nawet takie zakamarki.
W budynkach, które nie zostały jeszcze zagospodarowane również znajdują się ciekawe przedmioty.
Ale największą ciekawość mojej drugiej połówki wzbudził 3 - piętrowy betonowy budynek bez okien, w trakcie trwania II wojny światowej był on bunkrem dowodzenia ze stanowiskiem dalmierza, pomieszczeniami technicznymi i socjalnymi. Mnie oczywiście nigdy do głowy by nie przyszło, żeby wejść do takiego opuszczonego budynku, ale on nie podzielał mojego zdania
i nim się obejrzałam, a już szukał wejścia. Nie chciałam wcale tam wchodzić ale wiedziałam, że i tak będę musiała stać sama pod budynkiem, więc stwierdziłam, że zaryzykuję. Po przekroczeniu progu od razu przed oczami pojawił mi się obraz jak
z opuszczonego po wybuchu Czarnobyla miasta Prypeć, jak się okazało nie tylko ja miałam takie skojarzenia. Moja druga połówka postanowiła nakręcić film z cyklu: "Z kamerą po opuszczonych budynkach Prypeci" i teraz pokazujemy go znajomym
i wkręcamy ich, że byliśmy w Prypeci :) Dawny budynek dowodzenia to dziś całkowicie opustoszała budowla, na ścianach pełno napisów, z sufitu kapie woda i generalnie wygląda jak jakiś slums - generalnie nie pasuje wcale do całego fortu.
Przy wyjściu żegna nas taki oto jegomość, biedaczek już się zasuszył od tego siedzenia.
Nadszedł dzień wyjazdu...i co? I jak zwykle niebo już za nami płacze, chociaż jeszcze nie opuściliśmy miasta. Zrobiliśmy jeszcze najazd na Niemcy do sąsiedniego Ahlbeck, skoro byliśmy już tak blisko granicy. Wydaliśmy wszystkie drobne euro
za parking niedaleko promenady, zabraliśmy parasol i poszliśmy zobaczyć jak wygląda morze u Niemców. Promenada jak
to nadmorska promenada, pełno knajpek z tym, że zamiast smażonej rybki można było tam kupić smażoną kiełbaskę. Oczywiście pełno straganów ze szkłem, mydłem i powidłem-krajobraz typowo polski, wiec wcale nie czuliśmy się, że jesteśmy u obcych. Jedyne co utwierdzało nas w tym, ze wyjechaliśmy z Polski to niemieckie napisy i ludzie, którzy rozmawiali tylko
w tym języku (jakby w ogóle nie było tam Polaków). Przespacerowaliśmy się też niemieckim molem (żadne halo - w Polsce widziałam ładniejsze), na którym bardzo wiało, co w połączeniu z deszczem sprawiało, że nie było zbyt przyjemnie. Trochę zmarznięci i zmoczeni pożegnaliśmy się z morzem, wróciliśmy do auta i nastawiliśmy nawigację na destynację Dom.
Pa Pa morze...do zobaczenia...nie wiem kiedy.
Po wejściu do fortu kierujemy się od razu do muzeum, które jest bardzo bogato wyposażone w liczne eksponaty głównie
z okresu wojennego, czyli przede wszystkim broń, mundury, mapy, odznaczenia ale także inne przedmioty znalezione w forcie.
Wyszliśmy z muzeum żeby pozwiedzać też inne budynki znajdujące się w forcie, a tam wszystko porośnięte trawą, jak dom Hobbita, wygląda to ciekawie. Wszędzie porozstawiane są sprzęty wojenne.
Warto w Forcie Zachodnim zwiedzić wszystko, nawet takie zakamarki.
W budynkach, które nie zostały jeszcze zagospodarowane również znajdują się ciekawe przedmioty.
Ale największą ciekawość mojej drugiej połówki wzbudził 3 - piętrowy betonowy budynek bez okien, w trakcie trwania II wojny światowej był on bunkrem dowodzenia ze stanowiskiem dalmierza, pomieszczeniami technicznymi i socjalnymi. Mnie oczywiście nigdy do głowy by nie przyszło, żeby wejść do takiego opuszczonego budynku, ale on nie podzielał mojego zdania
i nim się obejrzałam, a już szukał wejścia. Nie chciałam wcale tam wchodzić ale wiedziałam, że i tak będę musiała stać sama pod budynkiem, więc stwierdziłam, że zaryzykuję. Po przekroczeniu progu od razu przed oczami pojawił mi się obraz jak
z opuszczonego po wybuchu Czarnobyla miasta Prypeć, jak się okazało nie tylko ja miałam takie skojarzenia. Moja druga połówka postanowiła nakręcić film z cyklu: "Z kamerą po opuszczonych budynkach Prypeci" i teraz pokazujemy go znajomym
i wkręcamy ich, że byliśmy w Prypeci :) Dawny budynek dowodzenia to dziś całkowicie opustoszała budowla, na ścianach pełno napisów, z sufitu kapie woda i generalnie wygląda jak jakiś slums - generalnie nie pasuje wcale do całego fortu.
Przy wyjściu żegna nas taki oto jegomość, biedaczek już się zasuszył od tego siedzenia.
Nadszedł dzień wyjazdu...i co? I jak zwykle niebo już za nami płacze, chociaż jeszcze nie opuściliśmy miasta. Zrobiliśmy jeszcze najazd na Niemcy do sąsiedniego Ahlbeck, skoro byliśmy już tak blisko granicy. Wydaliśmy wszystkie drobne euro
za parking niedaleko promenady, zabraliśmy parasol i poszliśmy zobaczyć jak wygląda morze u Niemców. Promenada jak
to nadmorska promenada, pełno knajpek z tym, że zamiast smażonej rybki można było tam kupić smażoną kiełbaskę. Oczywiście pełno straganów ze szkłem, mydłem i powidłem-krajobraz typowo polski, wiec wcale nie czuliśmy się, że jesteśmy u obcych. Jedyne co utwierdzało nas w tym, ze wyjechaliśmy z Polski to niemieckie napisy i ludzie, którzy rozmawiali tylko
w tym języku (jakby w ogóle nie było tam Polaków). Przespacerowaliśmy się też niemieckim molem (żadne halo - w Polsce widziałam ładniejsze), na którym bardzo wiało, co w połączeniu z deszczem sprawiało, że nie było zbyt przyjemnie. Trochę zmarznięci i zmoczeni pożegnaliśmy się z morzem, wróciliśmy do auta i nastawiliśmy nawigację na destynację Dom.
Pa Pa morze...do zobaczenia...nie wiem kiedy.
Komentarze
Prześlij komentarz